Niegdyś zapewniał zdrowie i leczył, dziś truje i zabija [187]

Niegdyś zapewniał zdrowie i leczył, dziś truje i zabija

Współpracując z naukowcami badającymi procesy zachodzące w przygotowywaniu i wypiekaniu chleba poznawaliśmy przeróżne tajemnice. Większość niewyobrażalnych nawet dla ambitnych zjadaczy chleba.

Pani profesor całe życie badająca różne bakterie nazywane „bakteriami kwasu mlekowego” lub „bakteriami fermentacji mlekowej” wyselekcjonowała zestaw zapewniający taki smak, zapach i wygląd chleba, jaki pamiętamy z dzieciństwa, wraz z jego charakterystyczną popękaną skórką. Ten zestaw wyselekcjonowanych bakterii miał wdzięczną nazwę, której tu nie podajemy ze względu na szerzące się tendencje fałszowania wszystkiego, także przez podszywanie się pod znane nazwy.

Zakwas zakwasowi nie równy

Najważniejszą zaletą tamtych wyselekcjonowanych kultur bakterii kwasu mlekowego jest prozdrowotne działanie chlebów powstałych na takim zakwasie oraz powtarzalność procesu w każdych warunkach.

Dziś wielu producentów szafuje hasłem „na zakwasie”, ale rozumiejących, że zakwas zakwasowi nierówny jest niewielu, większość daje się łapać w pułapki haseł.

Chleby z wypieku inicjowanego opracowanym zestawem, podobnie jak chleby z niegdysiejszych wypieków domowych, były pokarmem i lekiem. Lekiem w chorobach serca, układu krążenia i wielu, wielu innych, łącznie z nowotworowymi. Pani profesor klasyfikowała takie chleby do żywności funkcjonalnej, ale także usiłowała przemycić pewne dodatki. Tak więc nie jesteśmy zauroczeni jej pracą, nazywaną „naukową”, lecz z obowiązku zachowania uczciwości wspominamy fakty. A najbardziej wymownymi, które mogliśmy osobiście obserwować są:

1. zażegnanie w tydzień nowotworu skóry i tkanek miękkich u jej męża samym tylko zakwasem do chleba;

2. uwolnienie wielu jej znajomych z problemów nazywanych nowotworowymi i im podobnych, głównie jelit i żołądka samym tylko zakwasem do chleba.

Chleb lekarstwem dla serca i na raka

Zapewne czytelnicy mojej strony pamiętają moje artykuły: „Chleb lekarstwem dla serca”, „Chleb lekarstwem na raka” w Nieznanym Świecie i innych miejscach, także na tej stronie.

Wyselekcjonowanymi kulturami prozdrowotnymi pani profesor pragnęła zainteresować wszystkie piekarnie i wszystkich piekarzy. Udało jej się to w znikomym zakresie. Przytłaczająca większość nasyca pieczywo przemysłowymi truciznami.

Genetycznie modyfikowane hybrydy

O rzetelnie wypiekanym prawdziwym chlebie i jego prozdrowotnych właściwościach można pisać bez końca i zapewne ten temat będzie tu jeszcze wielokrotnie gościł, jednakże teraz skupmy się na pszenicach z czasów, kiedy jeszcze nie były modyfikowane genetycznie. To wcale nieodległe czasy, ledwie pół wieku, a więc czasy naszych rodziców i naszego dzieciństwa. Wówczas z każdą kromką chleba przyjmowaliśmy około 400 mg jodu. Skąd? Z mąk. A jak jest obecnie? Dzisiejsze mąki konserwowane są bromem! Tak oto nie tylko nie spożywamy wraz z pieczywem życiodajnego jodu, ale dodatkowo zatruwamy się bromem, który ponadto wypiera z tarczycy i innych miejsc naszego organizmu skromne pozostałości jodu.

Depopulacja chlebem

Fakt, że spośród wszystkich krajów świata w Polsce zjada się najwięcej pieczywa wykorzystywany jest do zaplanowanej depopulacji. Tym, którzyby wątpili w konsekwentną realizację zaplanowanej depopulacji dorzucę jeszcze jeden fakt, jakim jest drastyczne zmniejszenie normy zapotrzebowania jodu i rozsiewanie kłamstw jakoby w naszej populacji nie było niedoborów jodu, mimo iż zalewa nas wysyp chorób tarczycy, niepłodności, nowotworów i totalny spadek odporności i życiowej energetyki.

Jod konta brom

Skąd zatem brać jod, skoro nie żyjemy nad morzem, rzadko nad morze jeździmy, a w coraz nowocześniejszej diecie mamy go coraz mniej? Równie ważne jak źródła dostarczania są źródła utraty. Te, o których wiemy, jak: nawykowe reagowanie stresem i długotrwałe funkcjonowanie w przewlekłym stresie i te nieuświadomione jak: wyniszczanie bromem dodawanym do potraw i składników pokarmowych z pieczywem na czele.

Nie jesteśmy bezsilni

Wiele możemy dla siebie zrobić sami. Łatanie dziur utraty jodu zacząć najlepiej od największych, czyli zrezygnowania z nasyconych bromem wyrobów pszenicznych.

Pszenica konta zdrowie

Wiemy, że jod jest potrzebny nie tylko tarczycy, piersiom, jajnikom, jelitu grubemu, jądrom, plemnikom i wielu organom w naszym ciele.  Niegdyś cukier i białą mąkę nazywano białą śmiercią. Wraz z rozwojem genetycznego modyfikowania i zwiększania chemikaliów w uprawach pszeniczna mąka stawała się coraz bardziej wyniszczająca. To łatwo sprawdzić obserwując reakcję ptaków i zwierząt na produkty modyfikowane, chemizowane i naturalne. Albo rezygnując z produktów zawierających pszenicę wreszcie zacząć odzyskiwać utracone zdrowie i to w każdym przypadku, niezależnie jakie kto sobie choróbska wypracował.

Szkoda, że głupota nie boli [164]

W dzieciństwie widywałem starszą panią w wełnianej chuście pod którą dawało się dostrzec liście kapusty. Modnie ubrani przechodnie na jej widok wypowiadali chamskie docinki: „ta głupia”, „głupia Słowikowska”… Wówczas od rodziców wiedziałem już, że od zawsze okładami z liści kapusty łagodzono bóle, zarówno świeże po stłuczeniach jak i zastarzałe, np. reumatyczne. Później, odkrywałem różne formy wykorzystywania leczniczych mocy kapusty w medycynie ludowej różnych kultur, a doktor Jadwiga Górnicka w swoich publikacjach wymieniła sto chorób leczonych kapustą. Kiedy do różnych gazet pisywałem artykuły prozdrowotne, a Ekspress Ilustrowany powierzył mi prowadzenie działu, gdzie wcześniej pisywali dr Górnicka i zakonnik bonifratrów o. Grande wymieniłem dwieście chorób, które skutecznie wyleczono kapustą. W końcu w hołdzie warzywom kapustnym napisałem  książkę: Podróż ku zdrowiu z kapuścianym panaceum.

Przemysł & Natura

Z młodości pamiętam hasła: „wyrób czekoladopodobny”, „identyczne z naturalnym”, dziś modnymi stały się inne hasła: „naturalne”, „powrót do natury”, „medycyna naturalna”. Szkoda, że tylko hasła, a nie praktyczne korzystanie z Natury i żal, że tak wielu ulega ułudzie zwodniczych haseł i kłamliwych treści.

Przeciążeni nadmiarem obowiązków i marzący o bliższych Naturze sposobach terapii padają ofiarą cwaniaczków handlujących przemysłowo produkowanymi syntetykami, czasem z dodatkiem wyciągów z czosnku, buraka, kapusty i innych warzyw, owoców, przypraw, ziół.

Moce roślin od niepamiętnych czasów wykorzystywano kulinarnie, leczniczo, obrzędowo w każdym zakątku świata, we wszystkich kulturach i społecznościach. Teraz wykorzystuje je przemysł w businessach chorobotwórczych. Ulegający złudzeniom padają ofiarą marketingowych manipulacji i zatruwają siebie i środowisko przemysłowymi paskudztwami w opakowaniach plastikowych, foliowych, aluminiowych.

Zmieniają się „idole” szafujący hasłami, zmieniają się nazwy oferowanych przez handlarzy preparatów, a chorujących przybywa w zastraszającym tempie. Lawinowo przybywa chorób, wcześniej nieznanych i ofiar medycznego przemysłu i przemysłowej medycyny.

 Kto głupszy

Po latach modnisie, niegdyś kpiące ze staruszki łagodzącej cierpienia wełną i kapustą zostały mamami, wychowawczyniami, pielęgniarkami, lekarkami, babciami. Większość z nich przewlekle choruje i zatruwa się syntetycznymi farmaceutykami, które wbrew logice nazywają „lekami”, mimo iż żadnej nie wyleczyły, a tylko ich stan pogarszają. Chorowite są także ich dzieci, wnuki i podopieczni, którym od najwcześniejszego dzieciństwa wychładzały lędźwie, nerki, jajniki. Nastolatki wskutek zgubnej mody zmagają się z chorobami nerek, jajników, trądzikami, zaburzeniami miesiączkowania, marznięciem dłoni i stóp…, a później z zajściem w ciążę, donoszeniem ciąży, komplikacjami porodu, niemożnością urodzenia siłami natury. Moda wychładzająca lędźwie, nerki, jajniki niszczy kolejne pokolenie, produkuje bezpłodnych, chorowitych i rodzących chorowitych, ułomnych, upośledzonych. Tak formowano pokolenie uzależnionych od „opieki” medycznych destruktorów. Tak formowane jest kolejne pokolenie uzależnionych od „opieki” medycznych destruktorów.

Można nie w pełni rozumieć mechanizmy wyniszczania i depopulacji, ale po tak bolesnych doświadczeniach trwanie przy nazywaniu destruktorów „służbą zdrowia” jest już nie tylko hipokryzją, ale wręcz głupotą.

Większości tych patologii można uniknąć, a w większości przypadków zaradzić samym tylko dogrzaniem centrum powstawania życia. Niestety babcie, mamy, wychowawczynie, najpierw dla siebie, potem dla dzieci i wnuków zamiast naturalnych tkanin z wełny, lnu, konopi wybierały lycrę, elastyki, syntetyki, polary, a zamiast dłuższych bluzek i wyższych majtek hołdowały syntetycznym medykamentom, wyniszczającym formom „leczenia”, zapładnianiu in vitro i wymuszają fundowanie im tych destrukcji przez całe społeczeństwo.

A Słowikowska, którą modnisie nazywały „głupią” nie dzieliła się swoimi dochodami z bigfarmą i medykami. Gdy inni utrzymywali apteki i zmagali się z chorobami ona utrzymywała dwa domy, żyła długo i szczęśliwie.

Granice wolności

Być może masz prawo być głupia/głupi, zamulać trzewia swoje i swoich dzieci przemysłowym kitem, ale NIE masz prawa plugawić języka nazywając przemysłowe wyroby „naturalnymi”. Jeśli zdarza ci się przemysłową maź w plastikowym, foliowym, aluminiowym opakowaniu nazywać „naturalny”, ”naturalne” to sprawdź na którym drzewie lub której grządce to urosło.

Nie masz także prawa zatruwać mi życia swoimi i cudzymi nieszczęściami. Piszę na bazie wieloletniego doświadczenia mojego i mi bliskich. Możesz korzystać i polecać tę witrynę, ale nie namawiam do stosowania. Kieruj się rozsądkiem i doświadczeniem.

Nie masz także prawa moich treści wykradać i rozpowszechniać w innych miejscach. Możesz i powinnaś/powinieneś mówić i pisać o swoim doświadczeniu z wykorzystania moich treści, polecać moje źródło i udostępniać adres źródła, ale nie wykradać moich treści. Wielu nawet chełpi się tym, że wykrada z mojej strony moją pracę i oczekuje, a nawet żąda pochwały za to. Niezależnie jak to nazywasz i czy to rozumiesz złodziejstwo nie zaowocuje dobrem, a duma z rozpowszechniania wykradanych treści jest niszcząca. Zaprzestając tego procederu i zajmując się sobą doświadczysz błogosławieństwa, a twoje problemy będą łagodniały, aż do zniknięcia.

Zioła nas uratują [137]

Odkąd pamiętam żyłem w bliskim kontakcie z Ziemią. Bawiłem się na łąkach, polach, ugorach, interesowała mnie przyroda, rośliny, szczególnie dziko rosnące jadalne, uzdrawiające. Uprawiałem ogródek, troszczyłem się o glebę, sadziłem drzewka, a nawet pokaźne drzewa. Śledziłem cykle Księżyca, analizowałem jego wpływy na przyrodę i starałem się je wykorzystywać.

Gdy byłem w wieku przedszkolnym wokół naszego podwórka tata posadził wierzby, wówczas ja na nich samodzielnie pozaszczepiałem gałązki różnych drzew, nie tylko owocowych. Wierzbowe owoce były nad wyraz słodkie, więc dla mnie „gruszki na wierzbie” nie są abstrakcją, lecz realnym owocowym sukcesem mojej dziecięcej praco-zabawy. Nie rozumiałem dlaczego dorośli ogrodnictwo i sadownictwo uważali za trudną sztukę skoro mnie, przedszkolakowi sztuka ta wychodzi doskonale. Jedynym moim przygotowaniem do prac na wierzbach były własne doświadczenia zdobywane przy konstruowaniu wierzbowych fujarek.

Zainteresowania miałem szerokie, dość szczegółowo opisałem je w jednej z książek. Interesowało mnie wszystko, co mnie otaczało, a zainteresowania miałem głębokie i nie dawałem sobie ich spłycać. Wymagało to ciągłej walki, ale hartowało i dawało satysfakcję z sukcesów, często niepotrzebnych, ale poszerzających granice poznawania dotychczasowych możliwości.

Choć urodziłem się i dzieciństwo spędzałem w dużym mieście (trzecim, co do wielkości w ówczesnym województwie kieleckim) mama hodowała krowy, kozy, świnie, gęsi, uprawiała pola i łąki. Łąki dzierżawiła od proboszcza, a jedno z naszych pól po latach przywłaszczył sobie kościół. Inne pola, a później także dom zabrało państwo. Pasterzy kościoła poznawałem od najwcześniejszego dzieciństwa służąc do mszy, jako najmłodszy ministrant już w wieku przedszkolnym. Natomiast, czym jest to pazerne państwo, tego jeszcze nie rozszyfrowałem.

Wyrastałem i wychowywałem się w Naturze, stąd mój szacunek do przyrody i ziół. Słowa „ekologia” wówczas jeszcze nie było, a odkąd zaczęło funkcjonować jest zakłamywane i fałszowane.

Wszystko, co robiłem to nie od święta i nie na pół gwizdka, lecz całym sobą. Oprócz przyrody interesowała mnie technika, mechanika, elektronika, elektrotechnika i wiele innych dziedzin, a później także bioelektronika, którą poznawałem od samego jej twórcy – księdza, profesora, doktora hab. Włodzimierza Sedlaka (1911-1993).

Wkrótce po ukończeniu szkoły podstawowej byłem znanym w Polsce krótkofalowcem. Poprzedniczka Gazety Ostrowieckiej – „Walczymy o stal” zamieściła na pierwszej stronie sensacyjny artykuł: „Bezpośrednia łączność radiowa Nowy Jork – Ostrowiec i zamieściła foto krótkofalowców z klubu przy Lidze Obrony Kraju. Byłem na tej fotce, ale nie rozpierała mnie duma, gdyż łączności nawiązywaliśmy dalsze i ciekawsze. To dla redaktorów hasło „Nowy Jork” brzmiało dumnie. Ponieważ nasza amatorsko budowana radiostacja wyglądała zbyt skromnie dla podbicia rangi fotografii w jej centrum umieścili dwa fabryczne generatory. Wykorzystywaliśmy je do zestrajania samodzielnie budowanych obwodów rezonansowych jednakże nie miały związku z naszą pracą w eterze i nawiązywanymi łącznościami.

Z Przyrody korzysta wielu traktując ją jak darmowy supermarket, gdzie rwą, tną, plądrują, konsumują bez opamiętania i bez rekompensaty za to, co wydzierają. Ja zaprzyjaźniałem się z roślinami, potem je prosiłem i… dostawałem. Brałem ile potrzebowałem zawsze okazując wdzięczność. Kto nawiązuje emocjonalną relację z roślinami nie traktuje ich rabunkowo. Świadomość zmienia się, gdy Naturę traktujemy jak Sanktuarium. Pokrzywom poświęciłem książkę. Kapuście poświęciłem książkę. Kto z czytelników kocha rośliny i pragnie mocniej zanurzyć się w ziołolecznictwie ma już łatwiej, bo może sięgnąć po moje książki.

Zioła zawsze były pozasystemowe. Dawały wolność wyboru, ale też nadzieję przetrwania. W czasach wojen wracały do łask. Wielu pragnie mieć w ziołach ratunek gdy wojna zabierze dostęp od nazywanych „lekami” syntetycznych farmaceutyków. Ja promuję szacunek do ziół na co dzień w każdym czasie. Zioła rosną niemal wszędzie, są łatwo dostępne, tanie i wbrew zamysłom koncernów depopulacyjnych każdy może po nie sięgnąć. Wystarczy się na nie otwierać, wychodzić w teren, poznawać niczym najbliższych przyjaciół i korzystać z ich mocy: odżywczych, leczniczych, uzdrawiających, regenerujących, odmładzających… Przeprowadzka na wieś nie jest konieczna, tym bardziej, że wsie są bardziej skażone od miast. Widać to dobitnie zarówno po cenach miodów jak i miejsc ekspansji nowotworów. Miody z pasiek w miastach są droższe od miodów z pasiek na wsiach. Nowotwory na wsiach trapią nawet najmłodsze dzieci, podczas gdy w miastach dopadają głównie dorosłych. Na wsiach siła skażeń działa natychmiast, w miastach do skumulowania podobnej ilości toksyn potrzeba wielu lat.

Zioła kochać i zielarstwo praktykować można bez względu na miejsce zamieszkania. Zioła to nie chwasty, nawet nie rośliny, lecz stan umysłu, źródło zachwytu, radości, poczucia dobrostanu. Zielarskie Dary Natury to nasi sprzymierzeńcy i strażnicy zdrowia. Poznawanie ich jest formą ciągłego wtajemniczania i ciągłych inicjacji. Praktykowanie prawdziwego nieuprzemysłowionego zielarstwa wnosi zmianę świadomości, wyobrażeń i schematów. Służy budowaniu głębokiego partnerstwa z Ziemią. Do przetrwania w dzisiejszym, pełnym zagrożeń świecie niezbędna jest mocna i wspierająca się nawzajem społeczność zielarska. Niech Moc ziół będzie z nami!

Obecnie poświęcam się badaniom rodowym i poszukiwaniom genelogicznym. W jednym ze swoich drzew genealogicznych mam 13.131 osób. Jeśli temat spotka się z zainteresowaniem czytelników i redakcji przedstawię kolejny odcinek moich zwierzeń. Z najlepszymi życzeniami wszelkiej pomyślności.

Zdrowie i dobrostan dla każdego, ale nie dla wszystkich [108]

Na stan zdrowia i dobrostan wpływa środowisko zewnętrzne i wewnętrzne, a więc wszystko co nas otacza, z czego korzystamy lub nie korzystamy, świadomie lub nieuświadomienie. Niepodważalnymi elementami wpływającymi (dobrze lub źle) na zdrowie i dobrostan są:

  1. sposób oddychania i jakość powietrza;
  2. sposób nawadniania organizmu i jakość wody;
  3. sposób odżywiania, jakość żywności i sposoby jej wytwarzania, przechowywania i przyrządzania posiłków;
  4. sposób ubierania się i jakość odzieży, szczególnie bielizny;
  5. sposób oświetlenia i umiejętność świadomego korzystania ze źródeł światła i ciemności;
  6. sposób urządzania otoczenia i jakość wszystkiego w otoczeniu bliskim i dalszym;
  7. sposób funkcjonowania, jakość snu, emocje i umiejętność panowania, szczególnie w sytuacjach trudnych, stresogennych…

Elementów wpływających na zdrowie i dobrostan jest wiele. Większość jest nam znanych, jednakże wiele jest nieuświadomionych. Na niektóre nie mamy wpływu bezpośredniego (aktywność Słońca, wybuchy nuklearne, przeróżne Hiroszimy i Czarnobyle), ale na zdecydowaną większość mamy wpływ, a nawet je kształtujemy, choć rzadko dla dobra, zazwyczaj na szkodę. Zmieniając je na lepsze lub gorsze automatycznie usprawnia się lub pogarsza nasze funkcjonowanie i nasz dobrostan. Wielu z nich nawet nie potrzeba zmieniać, bowiem wystarczy nauczyć się je odpowiedzialnie wykorzystywać – fazy księżyca, rytmy przyrody…

W naszym wzorcowym miejscu zdrowienia przeznaczonym głównie dla dzieci uszkodzonych przez medyków i medykamenty wykorzystujemy siły Natury, moce umysłu, właściwości organizmu. Zdrowienie odbywa się bez terapii, w oparciu o wszystko, co w Naturze dostępne. Siły te i właściwości wykorzystywane są przez nielicznych, ogół ich nie docenia, a spekulanci tworzący businessy żerują na nieświadomości, zatajają i zniesławiają wszystko co, służy zdrowiu.

A więc:

Ad.1 Uczymy dzieci, rodziców, opiekunów oddychania prozdrowotnego; w otoczeniu wykorzystujemy rośliny prozdrowotne, światło słonecznie i do słonecznego zbliżone, dźwięki, muzykę, barwy…;

Ad. 2 Stosujemy wody naturalnie prozdrowotne i uczymy dzieci, rodziców i opiekunów prawidłowego wykorzystywania wód i prawidłowego nawadniania organizmu (to bezwzględny warunek uczestnictwa w naszym programie zdrowienia);

Ad. 3 Posiłki stosujemy wyłącznie prozdrowotne, bez trucizn; wykorzystujemy  prozdrowotne roślinne przyprawy do każdej potrawy; uczymy odżywiania odpowiedzialnego z najwyższej jakości żywnością bogatą w enzymy i wszystko czego potrzebuje organizm do zdrowienia; osoby z nami współpracujące i ich dzieci nie jadają wyrobów z pszenicy (to bezwzględny warunek przystąpienia do naszego programu zdrowienia);

Ad. 4. Promujemy odzież, szczególnie bieliznę z tkanin naturalnych (to bezwzględny warunek przystąpienia do naszego programu zdrowienia);

Ad. 5. Promujemy naturalny sposób oświetlenia, uczymy korzystania ze źródeł światła i ciemności;

Ad. 6. Uczymy sposobu urządzania otoczenia bliskiego i dalszego i na miarę naszych możliwości pomagamy zdobyć prozdrowotne elementy (szczególnie rośliny) i wiedzę o ich działaniu i zastosowaniu;

Ad. 7. Uczymy sposobu funkcjonowania w równowadze światła do ciemności, czasu aktywności do czasu wypoczynku, czasu pracy do czasu rozrywki…, uczymy panowania nad emocjami na co dzień i w sytuacjach stresowych, a w miarę naszych możliwości udostępniamy pomocne elementy (szczególnie rośliny i książki). Wiele promowanych przez nas środków prozdrowotnych jak np. uzdrawiająca muzyka, rozwijające osobowość bajki, wpływ kolorów na zdrowie i samopoczucie trudno ująć w zwięzłym opracowaniu, jednakże będą wykorzystywane stosownie do potrzeb zdrowotnych i rozwojowych dzieci nam powierzonych oraz świadomości ich rodziców i opiekunów.

Nawet gdyby nie udało się przywrócić pełnej sprawności uszkodzonemu dziecku, to częściowa, zazwyczaj znaczna, poprawa jego stanu zdrowia i dobrostanu na tyle ułatwi mu funkcjonowanie, że i dziecko i rodzice będą zadowoleni z lepszej jakości życia i uwolnienia od obłudnych businessów nazywanych „służbą zdrowia”, „ośrodkami zdrowia”, „aptekami”…

Skoro dla każdego, ale nie dla wszystkich (jak tytuł głosi) to kto może do nas trafić? Zapraszamy wszystkich, którzy pragną polepszyć dobrostan dziecka i którzy w miarę poznawania prawdy rezygnują z zakłamania i obłudy, którą nasiąkali. Nie ma u nas miejsca jedynie dla postaw i zachowań demoralizujących i podwójnej moralności.

Każdy kto ma dziecko uszkodzone przez medyków i/lub medykamenty, niezależnie czy ma potrzebę korzystać z naszej oferty czy woli nadal sam zmagać się z wynikającymi z tego problemami może dzielić się z nami uwagami i doświadczeniem. Zapraszamy

Przytulia czepna na przeróżne dolegliwości [32]

Zapewne pamiętacie z dzieciństwa przyczepiające się do ubrań i psiej sierści pędy roślin. Długie pędy łatwo było oderwać, ale małe czepne kuleczki znacznie trudniej. To przytulia czepna, pospolity chwast, rosła na łąkach i w zaroślach, w terenach trawiastych całej Europy i Zachodniej Azji. Szacuje się, że jest około 400 gatunków tej rośliny i nie wszystkie mają takie same właściwości.

Przytulia to roślina o bardzo ciekawej historii. Od dawna zielarze stosowali ją na różne do­legliwości, wykorzystywana była również zamiast słomy w siennikach (dawny siennik to odpowiednik współczesnego materaca). Przytulia słynie z miłego zapachu przypominającego sielskie wakacje na wsi, ale przede wszystkim z niezwykłych właściwości i zastosowań leczniczych.

Przytulia wspomaga leczenie stanów zapalnych układu moczowego. Działa moczopędnie, więc reguluje gospodarkę wodną organizmu, przyczyniając się do eliminacji obrzęków, a także cellulitu wynikającego z nadmiernego gromadzenia się płynów w organizmie.

Zdecydowanie najbardziej znane zastosowania przytulii są w schorzeniach układów krwionośnego i limfatycznego. Przytulia oczyszcza krew i układ chłonny, ale przede wszystkim poprawia krążenie krwi, przez co przeciwdziała zakrzepicy. Ponadto przytulia wspomaga leczenie żylaków, prostaty, hemoroidów, miażdżycy… Przytulia to Dar Natury dla limfy i krwi.

Przytulię można stosować również zewnętrznie. Działa pomoc­niczo w trudno gojących się ranach, skaleczeniach, uporczywej egzemie. Po przytulię powinny sięgać osoby zmagające się z łupieżem.

Przytulia skuteczne regeneruje organizm. Działa rozkurczowo, antyseptycznie, redukuje nadmierną potliwość.

Przytulię można stosować pomocniczo przy chorobach nowotworowych.

Kumaryna występuje między innymi w roślinach trawiastych, w tym w przytulii. To dzięki kumarynie przytulia charakteryzuje się przyjemnym zapachem siana. Kumaryna działa rozkurczowo, przeciwobrzękowo, a także pomaga w problemach z krążeniem krwi. Dlatego przytulię dodaje się do leków przeciwkrzepliwych i stosuje przy żylakach, obrzękach limfatycznych, zakrzepowym zapaleniu żył…

Przytulia to najlepszy prezent, jaki możemy sprawić żyłom. Przytulia przeprowadza detoksykację krwi i limfy, reguluje gospodarkę wodną i regeneruje organizm. To zioło szczególnie warte naszej uwagi.

W medycynie ludowej po przytulię czepną sięgano przy schorzeniach układu moczowego (zatrzymaniu moczu, piasku, kamieniach) ze względu na jej właściwości oczyszczające. Działa przeciw niedokrwistości, oczyszcza krew, limfę, wątrobę, trzustkę, śledzionę… Pomocna przy guzkach nowotworowych, schorzeniach nerwowych, szczególnie napadach histerii oraz padaczce.

Stosowana zewnętrznie pomaga przy ranach, czyrakach, zaskórnikach, poprawia elastyczność skóry i zmniejsza łojotok.

Napar z przytuli – działa moczopędnie przy zatrzymaniu moczu, problemach z pęcherzem, kamicy nerkowej, napotnie, przeciwbiegunkowo, przeciwzapalnie, przeciwgorączkowo, wzmacnia organizm…
Łyżkę stołową rozdrobnionego suszu zalać szklanką wrzącej wody. Zaparzać pod przykryciem 15-20 minut. Przecedzić.
Pić 2 razy dziennie po pół szklanki.

Macerat z przytulii – działa napotnie, przeciwgorączkowo, przeciwzapalnie…
Świeże ziele bardzo drobno posiekać lub zmielić, zalać szklanką letniej wody, przykryć i odstawić na 8 godzin. Przecedzić.
Pić 2 razy dziennie po pół szklanki.
Codziennie przygotowywać nowy macerat.

Przytulia z miodem – wzmocni odporność…
Susz z przytuli zmielić na proszek, wymieszać z miodem i wódką (łyżeczka zioła, łyżeczka miodu, pół łyżeczki wódki).
Zażywać 3 razy dziennie po łyżce.

Okłady z miazgi z przytulii – łagodzą ból i swędzenie po ukąszeniu owadów…
Świeże liście i łodygi zmiażdżyć, a powstałą miazgę przyłożyć do ukąszenia.
Pozostawić na skórze na kwadrans.

Kąpiele w odwarze z przytulii – pomocne przy leczeniu chorób skórnych, owrzodzeń, trudno gojących się ran…
4 garści suszu przytulii w 4 litrach wody gotować na wolnym ogniu przez 30 minut. Przecedzić i wlać do wanny, do przygotowanej kąpieli.

Herbata z przytuli i jeżówki – oczyszcza krew i limfę, zalecana przy białaczce i chorobach nowotworowych…
2 łyżki suszu przytulii i łyżkę suszu z jeżówki purpurowej zalać 3 szklankami wody i na małym ogniu doprowadzić do wrzenia. Odstawić na kwadrans, przecedzić.
Herbatę pić ciepłą w ciągu dnia.

Nalewka z przytulii – pomaga w stanach zapalnych skóry, zapalenia węzłów chłonnych i stanach zapalnych migdałków…
Po 3 łyżki suszu przytuli czepnej, kwiatu nagietka i ziela nawłoci zalać pół litrem wódki. Odstawić na 10 dni, codziennie wstrząsając.
Zażywać 3 razy dziennie po łyżce.

Maść z przytulii – pomoże na rany, mokre wysypki, nadżerki, owrzodzenia, oparzenia, potówki…
Wysuszoną przytulię zmielić na pył. Wymieszać z wazeliną lub maścią Linomag w stosunku 1:1.
Posmarować skórę i pozostawić do wyschnięcia.

Przez życie na świni i ze świnią w tle [16]

Dziecięce krzywdy

Dzieci z natury od najwcześniejszego dzieciństwa interesują się wszystkim, co je otacza. Rodzice, wychowawcy, nauczyciele tłumią dziecięce zainteresowania tak skutecznie, że większość dziecięcych zainteresowań jest spłycana, wygaszana, zapominana. Jest to niepojęte, jako że czynią to dorośli, a wielu uważa się za dojrzałych, doświadczonych, wykształconych, elokwentnych… Tych krzywd nie da się naprawić.

W hołdzie dzieciom skrzywdzonym przez rodziców, wychowawców, nauczycieli należałoby napisać książkę o tych nieuświadomionych zbrodniach, dokonywanych każdego dnia, niemal w każdym domu i każdej szkole. Wprawdzie są takie dzieła jak „Antek”, „Janko muzykant”, były nawet lekturami w szkole podstawowej, ale tam więcej zapisano między wierszami niż wprost, a w szkołach nie uczą sztuki czytania ze zrozumieniem.

Pamiętacie co matka Antka odpowiadała synkowi gdy pytał co to z za góry wychyla się i za górą się chowa? Głupiś! Taki program nawet najmądrzejszego ogłupi.

A co pomyśli dziecko, któremu nauczycielka mówi: siadaj ośle, baranie, tumanie, ty się nigdy nie nauczysz? Po co się będę uczył skoro ta jędza nigdy mi nie postawi dobrego stopnia.

Moje środowisko

Mnie interesowało wszystko, co mnie otaczało, a interesowałem się głęboko i nie dawałem sobie tego spłycać. Było to bardzo trudne, wymagało ciągłej walki, ale hartowało. Dawało też satysfakcję z sukcesów, często niepotrzebnych, ale rozszerzało dotychczasowe granice poznania i możliwości.

Choć urodziłem się i dzieciństwo spędzałem w dużym mieście (trzecim co do wielkości w ówczesnym województwie kieleckim) mama hodowała krowy, kozy, świnie, gęsi, uprawiała pola i łąki. Łąki dzierżawiła od księdza, a jedno z pól po latach przywłaszczył sobie kościół (rzymski), inne zabrało państwo (nasze). Pasterzy kościoła poznawałem od najwcześniejszego dzieciństwa służąc do mszy jako najmłodszy ministrant. Czym jest to pazerne państwo? Tego nie wiem.

Moje zajęcia

Wraz z młodszym o dwa lata bratem mama zabierała nas w pola i na łąki, te odleglejsze, bo na pobliskie chodziliśmy sami. Paliłem ogniska, miałem ogrom przestrzeni, poznawałem bogactwo roślin, ptaków, zwierząt, a także dziwaczne i zazwyczaj podłe zachowania ludzi.

Ludzkie dziwactwa

Gdy w warsztacie ślusarskim Krzosa (przy ul. Denkowskiej) tata pytał o haki do huśtawki, a ja siedziałem na jego ramionach zostałem obsypany popiołem. Mogłem mieć 4 lata, bo doskonale to pamiętam. Po latach Krzosa niektórzy uważali za świętego ponieważ dał ziemię pod budowę kościoła. Teraz mieszkam naprzeciw tego kościoła, a Krzos dla mnie na zawsze pozostanie bandytą.

Stara Stalewska mieszkała prawie kilometr od nas, jednakże przeganiała nasze gęsi z naszego podwórka. Po wielu latach jej syn, lekarz, usiłował wyłudzić od mojej mamy recepturę mojej mikstury dla astmatyków, a moje zęby leczyła jego żona stomatolog.

Tajemna mikstura z sosnowych szyszek

Co roku lekarz Stalewski kierował moją mamę do sanatorium. Po miesiącu pobytu w sanatorium lekki oddech utrzymywał się mamie zaledwie przez miesiąc, a po mojej miksturze nawet ponad rok. Lekarz ten ciągle wypytywał mamę po czym ma tak wspaniały i długotrwały efekt. Gdy mama odpowiadała, że stosuje leki, które on jej przepisuje odpowiadał, że te leki nie mogły pomóc. Wiedział, że nie pomogą, ale je przepisywał. Wiele lat zabiegał o naszą tajemnicę. Nigdy jej nie poznał. Czytelnikom  udostępniam darmo. Miksturę robiłem z drewnianych szyszek sosnowych. Korzystajcie i wspierajcie Ambasadora, aby mógł więcej tak prostych i tak skutecznych recept upowszechniać.

Jajka o dwóch żółtkach

Jajka od naszych gęsi miały po dwa żółtka, czasem nawet trzy, a to dzięki temu, że wprost do dziobów wpychałem gęsiom paski słoniny. Było to zanim zacząłem naukę szkolną i także w pierwszych latach nauki, czyli miałem lat 5, 6, 7…

Moje zainteresowania

Oprócz przyrody interesowała mnie technika, mechanika precyzyjna, elektronika, radia, samochody.

Ochrona Niebios

Kiedy miałem mniej niż 2 lata dwie kozy połączone splątanym łańcuchem biegły wprost na mnie. Działo się to na oczach mamy, która truchlała na myśl, że łańcuch przewróci mnie i powlecze za kozami. Ja jednak rzuciłem się na ziemię i przeleżałem nietknięty pod przelatującym nade mną łańcuchem. Nie chcę spekulować na ile była to przytomność mojego młodziutkiego umysłu, czy tak wielki instynkt samozachowawczy, a na ile niepojęta anielska czy boska ochrona, ale ta ochrona Niebios towarzyszy mi całe życie. Kiedyś opiszę kilka najcudowniejszych przeżyć, choć nie bardzo jest komu je ujawniać, gdyż są zbyt osobiste i zbyt niewiarygodne.

Radia, apteki, tran

Kiedy miałem 3 i 4 lata konstruowałem radia z pudełeczek samodzielnie przynoszonych z apteki. Aptek w ówczesnym ponad 50-tysięcznym mieście Ostrowcu Świętokrzyskim było tylko dwie, choć nawet jedna by wystarczyła, gdyż powojenne pokolenie było odporne dzięki codziennemu wypijaniu łyżki tranu. Jeśli dla kogoś oleisty tran był zbyt nudny zagryzał go małym kawałkiem posolonej kromki chleba.

W dzieciństwie mówiono, że to olej z wielorybów, w wieku młodzieńczym, że z rekinów, dziś wiem, że tran to olej z dorszy.

Chleb mojego dzieciństwa

Chleb wówczas miał kształt bochenka, przynosiło się go z piekarni, a jego zapach rozchodził się aż na sąsiednie ulice. Czekałem w kolejce na wyjęcie chleba z pieca, a w drodze powrotnej do domu rwałem palcami i jadłem gorący. Pamiętam jego smak, jakże daleki od współczesnego foremkowego paskudztwa, pełnego chemikaliów syntetycznych i obrzydliwości także  n-a-t-u-r-a-l-n-y-c-h: ludzkich włosów, zwierzęcej sierści i kopyt, ptasich piór, gipsu, kredy…

Na dzisiejsze pieczywo nikt nie czeka; o każdej porze dnia zalega półki sklepów w sąsiedztwie chemii gospodarczej, wyrobów cukierniczych, kwiatów, zniczy, plastikowych butelek z wodą zatrutą wyziewami tworzyw sztucznych…, wszystkiego, w sąsiedztwie czego dawniej zdrowy na rozumie człowiek chleba by nie położył.

Dawniej w domach chleb leżał na wyszorowanym stole drewnianym lub na lnianej serwecie. Dużo później na ceracie, a dziś przechowywany jest w torbach foliowych, lodówkach, zamrażarkach, a jeśli w chlebaku to zazwyczaj plastikowym, czasem drewnianym, ale na podstawie z płyty pilśniowej nasączonej chemiczną trucizną.

Polityka dawniej i dziś

Pamiętacie tranową ochronę przed chorobami? Tak ówczesna polityka państwa chroniła społeczność po zniszczeniach wojennych i dbała o zdrowie dzieci. Dzisiejsza polityka wyniszcza nas i nasze dzieci, rozprzestrzeniając przeróżne zarazy poprzez wodę, żywność, powietrze, medykamenty, zsyłając na nas i nasze dzieci choroby z urzędu, wywołując choroby nakazane prawem.

Lawinowy rozrost aptek

Kto umie patrzeć zapewne widzi, że w ciągu ćwierć wieku w rozbudowującym się robotniczym mieście przybyło zaledwie 50 procent mieszkańców, natomiast aptek aż kilkanaście czyli ponad tysiąc procent. Dziś ludzi ciągle ubywa, także dzięki aptekom, a aptek ciągle przybywa i jest ich już ponad 30 co czyni wzrost o ponad dwa tysiące procent.

MKS

Jako 4 i 5 latek sporo czasu spędzałem w warsztatach i kanałach pobliskiej bazy Miejskiej Komunikacji Samochodowej. Mechanicy i kierowcy pokazywali mi wnętrza silników i podwozia autobusów, zabierali mnie na przejażdżki autobusami. Niektórzy z tego powodu popadali w konflikty rodzinne, bo żony podejrzewały, że wożone dziecko może nie być im obce.

Prawdziwe radio

Kiedy mając 4 lata zachorowałem, aby mi uprzyjemnić chorowanie rodzice kupili radio „Etiuda”, lampowe, największe jakie wówczas było, z zielonym magicznym okiem, płynną regulacją barwy tonów, oddzielnymi pokrętłami dla dźwięków wysokich (sopranów) i niskich (basów).

Tata opowiadał mi wówczas, że wkrótce będą takie radia, w których nie tylko słychać, ale także widać będzie.

10 lat później naprawiałem telewizory i radia zawodowo, a nawet prowadziłem w Radioklubie Ligi Obrony Kraju kursy naprawy telewizorów, radioodbiorników, magnetofonów… To tylko dygresja, więcej o pracy i pasji w Radioklubie w akapicie: PKS i LOK.

Radio na szafie

Gdy jako 4-latek majstrowałem we wnętrzu radia wielokrotnie prąd mnie „kopnął”, więc byłem z nim oswojony. Aby mnie przed tym chronić rodzice przenieśli radio wysoko pod sufit, na szafę. Ja jednak wchodziłem na szafę po stole kuchennym od tyłu, lub po maszynie do szycia od przodu i na tej szafie, dużej, 3-drzwiowej, miałem swoje lokum. W lewej części szafy była bieliźniarka, nad nią stało radio, a za nim było moje królestwo, gdzie nawet spać mi się zdarzało. Brat był dwa lata młodszy więc na szafie bywałem sam w swoim królestwie. Prąd już mnie nie kopał, bo szafa izolowała od ziemi.

Mieszkanie

Mieszkanie było jednoizbowe, a duża 3-drzwiowa szafa oddzielała część kuchenną z dużym stołem, węglową kuchenką i żeliwnym piecykiem, od części sypialnej z metalowym łóżkiem, tapczanem, metalowym łóżeczkiem z opuszczanymi pałąkami i sznurkowymi siatkami, zabezpieczającymi przed wypadnięciem dziecka, toaletką z dużym lustrem w środku, a szufladkami i szafkami po bokach, maszyną do szycia w solidnej szafce meblowej, stojącej tak blisko szafy, że ledwo dawało się uchylić jej drzwi.

Maszyna do szycia

Mama szyła nam ubranka i przerabiała stare na nowe, więc dobrze pamiętam maszynę do szycia Łucznik, którą regulowałem aby nie pętelkowała i szafkę w którą była wbudowana i gdzie były narzędzia.

Pęd do wiedzy

Często uciekałem z domu do pobliskiej szkoły, która wówczas miała w nazwie numer 6 (dziś nawet numer jej zmieniono). Szkolną edukację zaczynałem od klas szóstej i siódmej, bo tam miałem koleżanki, dla których byłem maskotką, gdyż miałem kręcone włosy i niespotykane ubranka, szyte przez mamę według jej pomysłów.

Przezywano mnie „Benia już”, bo nie mogąc doczekać się przerwy wszedłem do klasy podczas lekcji z takim pytaniem.

W wieku lat pięciu osobiście i samodzielnie zabiegałem w Wydziale Oświaty Urzędu Miasta o przyjęcie mnie do szkoły pokazując urzędnikom, że umiem czytać.

Urząd Miasta mieścił się w dwu budynkach naprzeciw naszego domu. Pomiędzy tymi budynkami była fontanna, studnia uliczna i warsztat bednarski mojego dziadka.

Urzędnicy wiedzieli od nauczycielek o moich podbojach szkoły jako wolny słuchacz i zadręczali mnie zmuszaniem do czytania wybieranych przez nich fragmentów z książek dla mnie nieciekawych.

Matematyka w praktyce

Oficjalną naukę rozpocząłem w wieku lat 6, jednakże ta oficjalna mnie nudziła. Gdy nauczycielka mówiła, że czwórka wygląda jak odwrócone krzesełko ja znałem wszystkie cyfry i liczby do 99, więc zapytałem: „co jest dalej po 99”. W drodze powrotnej liczyłem sztachety i kroki, by magiczne 100 i kolejne setki sprawdzić w praktyce. Na drugi dzień lekcja zaczęła się od mojego pytania „a co dalej po 999”, bo do tylu doliczyłem nie wiedząc jak dalej kontynuować.

Wkrótce to ja douczałem nauczycielki i nauczycieli, którzy nie wiedziały co po miliardzie, bilionie, trylionie. Sam odkrywałem kwadrylion, kwintylion, sekstylion, septylion, oktylion… co było łatwe poprzez analogię i niepojęte, że nasza pani tego nie wiedziała.

Pożar

Kiedyś tata rozgrzewał na piecyku naftę w brytfance by rozkonserwować wstawioną tam nowo kupioną maszynę do szycia. Doszło do pożaru, a że piecyk stał nieopodal drzwi wejściowych, a obok drzwi na ścianie wisiały ubrania ogień odciął jedyną drogę ucieczki.

Mama zabrała mnie i brata za szafę, obok maszyny. Przytuliła nas mówiąc, że jak zginiemy to razem. Ja jednak nie chciałem ginąć, uznałem, że odcięte pożarem drzwi nie są jedyną drogą ewakuacji i uwolniłem wszystkich przez okno. Okno było dwuskrzydłowe, miało lufcik na dole, przez który wielokrotnie wychodziłem i wchodziłem, więc był mi wejściem równoprawnym jak drzwi.

Odpowiedzialność

Kiedyś niechcący stłukłem szybę w tym lufciku więc go zdjąłem z zawias i zaniosłem do szklarza, który mi go zaszklił. Lufcik założyłem i nikt o zdarzeniu nie wiedział do czasu aż właścicielka szklarni upomniała się o zapłatę za wstawioną szybkę. Mogłem mieć wówczas około 5 lat, bowiem było to przed rozpoczęciem nauki w szkole.

Zakupy

W czasach mojego dzieciństwa nie było supermarketów. Żywność i większość artykułów gospodarstwa domowego kupowało się na targowicy. Na targowicy także sprzedawał swoje wyroby mój dziadek, bednarz znany także w sąsiednich powiatach.

Dziadek, a wcześniej pradziadek, wyrabiali nie tylko beczki gięte na ogniu, także balie, szafliki, dzieże, maselnice, stolnice. Bednarzem został także mój tata.

W Cechu Rzemiosł Różnych wiszą na ścianach oprawione duże dokumenty pamiątkowe z podpisem mojego dziadka, ówczesnego skarbnika Cechu.

Zdolności

Czy klepki pierwszej beczki samodzielnie zestawiłem w wieku lat 4 czy 5 dziś nie da się ustalić; według opowiadania mamy było to jeszcze wcześniej.

Gdy zachorowałem na szkarlatynę namalowałem z najdrobniejszymi szczegółami banknot 20-złotowy, którym zachwycali się nawet znani plastycy. Mogłem wtedy mieć lat 6 lub 7.

Nowa szkoła i nowe zainteresowania

Szkołę „szóstkę” musiałem pożegnać, gdy wybudowano nową szkołę „czwórkę” i zostaliśmy przerejonizowani. Do nowej szkoły trafiło część starych kolegów, ale i z nowymi dało się zaprzyjaźnić, głównie poprzez samodzielnie konstruowane strzelby, modele szybowców i ogromne latawce skrzynkowe. Na zawodach modeli szybowców i latawców nie miałem konkurentów. Zdarzyło się zająć pierwsze miejsce jeszcze przed startem.

Technikum telekomunikacyjne

Po ukończeniu nauki w szkole podstawowej zdałem egzamin do technikum telekomunikacyjnego w Kielcach, ale były to czasy, że mimo wzorowo zdanego egzaminu dostać się można było tylko na świni. Egzamin był ważny dwa lata więc mogłem w przyszłym roku zabiegać o przyjęcie bez egzaminu. W taki sposób ówczesny system i jego urzędnicy dawali czas na wyhodowanie świni.

PKS i LOK

Aby nie stracić roku poszedłem do szkoły samochodowej i miałem praktyki w PKS. Podczas nauki zawodu montera samochodowego wg umowy o pracę, a mechanika samochodowego według świadectw szkolnych konstruowałem już radiostacje w Radioklubie LOK i byłem znanym krótkofalowcem. Jedyna wówczas w mieście gazeta na pierwszej stronie zamieściła moje zdjęcie i tekst opatrzony wielkim tytułem: „Bezpośrednia łączność radiowa Nowy York – Ostrowiec”.

Łączności nawiązywaliśmy znacznie dalsze i ciekawsze, ale hasło „Nowy York” brzmiało dumniej. Nasza amatorska radiostacja była dla dziennikarzy zbyt skromna więc dla podniesienia rangi fotografii dostawili przyrząd do pomiaru lamp radiowych, gdyż miał sporo pokręteł i przełączników więc wyglądał bardziej dostojnie. Tak do dziś wygląda dziennikarska rzetelność, którą poznawałem przez lata, aż sam zostałem redaktorem, a później także wydawcą.

Uwiarygodnienie

Wspomniałem, że gdy miałem 4 lata i rodzice kupili radio tata mówił, że wkrótce będą takie radia, w których nie tylko słychać ale także widać będzie, a 10 lat później naprawiałem telewizory i radia zawodowo, a nawet prowadziłem kursy naprawy telewizorów. Moja żona zaprotestowała, że to niemożliwe, bo miałbym wówczas 14 lat. Poprosiłem więc, żeby sama policzyła.

Ja liczyłem od początku: rok urodzenia 1954, szkoła podstawowa 1960-1968, rozpoczęcie nauki zawodu 1968, Radioklub 1968, kursy naprawy telewizorów 1969, sławny artykuł na pierwszej stronie gazety 1970…

Żona liczyła od końca: rok ślubu 1975, lata narzeczeństwa 1972-1975, rok poznania się 1971, sławetny artykuł na pierwszej stronie gazety 1970, kursy naprawy telewizorów 1969.

Kto nie dowierza niech odszuka sławetny artykuł, będzie łatwo, bo jest na pierwszej stronie, pierwszy od góry, po prawej.

Technikum hutnicze i huta

Kiedy pracując w PKS chciałem kontynuować naukę w technikum hutniczym postawiono mi warunek przyjęcia do szkoły jeśli zostanę pracownikiem huty. Podjąłem więc pracę w hucie jako zapinacz łańcuchowy pod gołym niebem, bo na inne stanowiska można było ubiegać się poprzez świnię. Gdy zdałem egzaminy do technikum hutniczego nie przyjęto mnie z powodu niezgodności kierunków poprzedniej szkoły samochodowej z tą hutniczą.

Tak wymuszano wówczas wjazd do szkoły i zakładu pracy na świni.

Mechanik precyzyjny, elektromechanik

Aby spod gołego nieba trafić do bardziej ludzkich warunków na wydziale automatyki odejść stamtąd musiała moja mama. Wielu tam pracujących miało kogoś z rodziny na tym samym wydziale, ale wymóg że tylko jeden z rodziny może pracować był formą wymuszenia wjazdu na świni.

Pracowałem tam przy aparaturze kontrolno-pomiarowej, rozmieszczonej na wszystkich wydziałach huty, dzięki temu poznałem całą hutę. Wkrótce badanie okresowe wykryło zmiany w nerkach, prawdopodobnie z powodu kontaktu z rtęcią.

Skoro praca w hucie nie dość, że nie dała mi możliwości kontynuowania nauki w technikum hutniczym to jeszcze psuła zdrowie odszedłem z huty i podjąłem pracę magazyniera i zaopatrzeniowca w Kółku Rolniczym. Kiedy już pracowałem w Kółku Rolniczym huta kilkukrotnie przysyłała urzędnika, który namawiał mnie do powrotu. Byłem im potrzebny. Oni mnie nie. Taki ambaras, żeby dwoje chciało naraz.

KR i SKR

W Kółku Rolniczym miałem stałą pensję, czyli pracowałem na etacie, więc zaliczano mnie do lepszej kasty pracowników – umysłowych. Miałem liczne obowiązki, ale chcąc więcej zarabiać dodatkowo jeździłem ciągnikiem. Przywoziłem pustaki wykonywane z pyłów kominowych elektrowni w Świerżach Górnych koło Kozienic, deski z tartaku w Stąporkowie, cement z cementowni w Wierzbicy… Oprócz wyjazdów transportowych wykonywałem prace rolnicze talerzówką, pługiem, glebogryzarką, kultywatorem, bronami, rozrzutnikiem obornika…

Gdy nastała moda na Spółdzielnie połączono trzy Kółka Rolnicze w jedną Spółdzielnię Kółek Rolniczych. Remanent w prowadzonym przeze mnie magazynie wykazał duże manko i choć nikomu o tym nie powiedziałem moja mama zamartwiała się szokującą wieścią niewiadomo od kogo pozyskaną. Manka było tyle samo, co superaty, więc księgowe zrobiły arkusz zamiany i okazało się, że brakowało dętki za 500 zł a zbywała opona za 500 złotych, bo księgowe nie odróżniały dętki od opony, więc kartoteki prowadziły według cen, a nie wg asortymentu jak księgowa skrupulatność i zdrowy rozsądek nakazywały.

Dewaluacja świniny

Dawne świnie miały grubą słoninę, dawni hodowcy starali się by ich świnie słoniny miały jak najwięcej. Wartość świni była proporcjonalna do grubości słoniny. Wielokrotnie widywałem słoninę grubszą niż 10 cm.

Współczesne świnie są chude, a współcześni hodowcy starają się by ich świnie słoniny miały jak najmniej. Współczesna słonina rzadko osiąga 2 cm grubości.

Świnie straciły także wartość przetargową. Były wszystkim, co się w życiu liczy; otwierały drzwi do szkół i zakładów pracy… Po przemianach ustrojowych świnina jest najtańszym z mięs, eksponowanym we wszystkich sklepach spożywczych.