O języku ojczystym, debilach, debilkach, debilizmie
Nasz język jest bogaty i zasobny, jednakże obecne pokolenia wielu polskich słów nie znają i nie rozumieją, a swoją unowocześnianą paplaniną język ojczysty zubożają i plugawią. Wymownym przykładem tego zjawiska jest opaczne pojmowanie słowa „debil”, medycznego określenia osoby, której rozwój zatrzymał się na poziomie dziecka. Wyjaśniał to doktor Jerzy Jaśkowski i tłumaczył, że nie ma powodu za to słowo czuć się urażonym. Mimo to debile i debilki, zamiast zacząć dbać o swój poziom intelektualny wolą trwać w debilizmie. Destrukcyjne zjawisko rozprzestrzenia się, bo mało kto posługuje się rdzenną polską mową i rozumem.
O rezygnujących z posługiwania się rozumem
Ci, którzy rezygnują z posługiwania się rozumem, zastępując go ślepym zaufaniem do medyków i innych wyrobników farmacji, marketingowców, handlarzy, internecianych pseudoautorytetów zostają zwiedzeni depopulacyjnymi spekulacjami, śmiercionośnymi praktykami pseudomedycznymi i płacą przedwczesną śmiercią, zazwyczaj także poprzedzoną dodatkowymi cierpieniami. Ślepa wiara uśmierca więcej istnień niż wojny. Nie zauważają tego, bo do tego niezbędne jest choć ciut ciut rozumku. Wystarczy tyćke, ile miał Kubuś Puchatek – pluszowy miś Krzysia.
O marketingu i marketingowcach
Ponieważ słowo „marketing” także bywa rozumiane opacznie znów przywołam doktora Jaśkowskiego, który tłumaczył to jako sztuka oszukiwania. Jeśli więc marketing jest sztuką oszukiwania to marketingowcy, jako posługujący się sztuką oszukiwania są oszustami. Uciekanie od rzeczywistości może rodzić rozczarowania. Zamiast uciekania od rzeczywistości trzeba się z nią zmierzyć.
O be-bach, zadaniowcach, wrogach
Aby unikać konfliktu z opacznie pojmującymi znaczenie słowa „debil” wprowadzamy własne określenie: „be-by” jako skrót od „bezrozumne bydlątka”.
Be-by bywają sympatyczne, życzliwe, troskliwe, jednakże ich zniewalająca troska rodzi destrukcję i skutkuje nieszczęściami, zarówno tych, o których się troszczą, jak też ich samych. Be-by tego nie zauważają, a jeśli im to pokażemy nie są w stanie tego pojąć, bo do tego też niezbędne jest ciut ciut rozumku.
Pisaliśmy tu niedawno o zadaniowcach. Zadaniowców kojarzymy z realizowaniem przyjętego, bądź narzucanego im zadania. Zadania bywają także nieuświadomione, a zadaniowcy zazwyczaj realizują destrukcyjne zadania w imię głupkowato pojmowanego dobra.
Wrogów mieliśmy zawsze, ale dawniej wiadomo było kto stanowi zagrożenie, gdyż zazwyczaj byli to wrogowie zewnętrzni. Wiedzieliśmy kogo unikać i przed czyimi knowaniami się zabezpieczać. Dziś wrogami są bliscy, a ich knowania zazwyczaj wynikają z pobudek pozornie wyglądających na szlachetne.
Tak więc większość be-bów jest także zadaniowcami, a wszyscy są wrogami. We własnym interesie należy ich unikać, bo wszędzie gdzie się pojawią wnoszą destrukcję. Nie ma szans na zdrowie pośród be-bów, zadaniowców, wrogów.
O destrukcyjnym zniewoleniu żywnością fizyczną i psychiczną
Ponieważ w żywności be-bów, zadaniowców i innych destruktorów dominują wyroby z genetycznie modyfikowanych i po wielekroć randapowanych pszenic oraz zwłok zwierząt mordowanych w męczarniach sami stają się składowiskiem przyjmowanych trucizn. Wieloletnie zatruwanie organizmu powoduje gnicie wnętrzności i destrukcyjne emocje. Gdy do tego dojdą godziny, doby, miesiące i lata spędzane w elektromagnetycznych kleszczach internety zaśmiecanie chemiczne potęgowane jest elektromagnetycznym. Tym groźniejszym, że niewidocznym. Zaśmieceni nie są w stanie rozumieć komu służą.
O próbie wypoczynku wśród destruktorów
Aby odpocząć od destrukcyjnych osób, miejsc, sytuacji, a także od komputera, telefonu i zażerania niepokojów wyjechałem na wieś, daleką od domu, codzienności, miasta. Zamieszkałem u pszczelarski, której niegdyś naprawiłem kolana i biodra, wyniszczone nie tyle pracą, co własną postawą i sposobem reagowania na problemy – nie tylko swoje, także jej bliskich i znajomych.
Sumy destrukcji własnych i wprowadzanych w swoje życie cudzych nie zniesie żaden organizm. Pszczelarka, choć sama wyniszczana konglomeratem destrukcji fizycznych i psychicznych z wielkim zaangażowaniem rozprzestrzenia je na bliskich i znajomych. A wszystko w imię „pomagania”. Czyżby sztuka postrzegania i wyciągania wniosków była aż tak trudna?
Zanim przyjęliśmy zaproszenie poprosiliśmy, by nas niczym nie częstowała i pozwoliła unikać kontaktów, bo pragniemy odpocząć i od jedzenia i od ludzi. Gdy będziemy mieli potrzebę głód zaspokoić to chcemy radzić sobie sami, mamy wiele możliwości: możemy wypić jajko, zjeść odrobinę kaszy czy płatków z orkiszu lub płaskurki, które mamy z sobą, albo surówki z warzyw i owoców. Mieliśmy marchew, rzepę, jabłka, nawet masło do kaszy i płatków, zapomnieliśmy tylko zabrać z domu pomidorów. Przeciery z pomidorów są zarówno w wielkich sklepach miejskich jak i małych wiejskich sklepikach. Z nazywanych żywnością przemysłowych pasz w zimie tylko tę jedną dopuszczamy. Latem także melony i arbuzy, ale zimą zazwyczaj są nadpsute.
Spacery
Rano spacerowaliśmy boso po oszronionych polach, potem zwiedzaliśmy okolicę, przygotowując się do napisania kilku artykułów i rozpraw. Dzięki spacerom organizm oczyszczał się, rozgrzewał, dotleniał, odczuwaliśmy przyjemne ciepło i lekkość. Pół łyżeczki suszonych grzybów i pół łyżeczki suszonych pokrzyw zapewniały sytość na cały dzień. Mieliśmy parę książek do przejrzenia i parę wykresów genealogicznych do analizowania i uzupełniania. Zapowiadało się twórczo.
W wiejskiej szkole
Podczas jednego ze spacerów natknęliśmy się na szkołę. Spostrzegliśmy tam zaskakujące i niespotykane zjawisko. Na ścianach plansze z absolwentami z różnych lat, w łazience cała ściana haczyków z ręcznikami, wszędzie wzorowa czystość. Tego nie spotykaliśmy ani w szkołach do których sami uczęszczaliśmy ani w szkołach do których uczęszczały nasi synowie, ani w szkołach do których uczęszczały nasze wnuczki. Gratulacje dla tamtejszej młodzieży i personelu tamtejszej szkoły.
Przyjemnie było popatrzeć i na młodzież i na personel, oczywiście przez pryzmat naszego doświadczenia z kręgosłupami i sylwetką. Wszyscy jakby z innego świata, sylwetki piękne, wyraz twarzy życzliwy, nie to co u nas, garbaci, pokraczni, zgryźliwi. Zdumiewające. Skąd tak wielkie różnice między ludźmi z dwóch sąsiednich województw?
Pole po zebranych brokułach
Na wprost szkoły było pole sterczących głębów po wyciętych brokułach, pełne odrastających maleńkich brokułowych różyczek. Ze smakiem zjedliśmy kilka i w pełni nas zasyciły. Były wyjątkowo smaczne, a przy tym syte, pożywne. Zebraliśmy ich nieco dla siebie i dla pszczelarki, ale nie wzbudziły jej zainteresowania. Wybrała świninę. Jakby bała się wyzdrowienia i pragnęła nadal pielęgnować swoje choróbska. Przywołało to z pamięci słowa profesora Aleksandrowicza: nie ma niewyleczalnych chorób, są tylko niewyleczalni ludzie.
Kościół i cmentarz
Na jednym ze spacerów zawędrowaliśmy do kościoła. Był zamknięty, żeby czasem nikomu nie dać szansy na modlitwę indywidualną. W drodze powrotnej przeszliśmy przez cmentarz, oglądając nagrobki i czytając wypisane na nich nazwiska. Nasze tam nie występowało.
Ucieczka
Mimo rozległej przestrzeni i czystego powietrza już czwartego dnia musieliśmy uciekać. Uciekliśmy ze spokojnej wsi przed natrętnie wciskanymi nam trupimi specjałami z dzików i świń, wzbogacanych genetycznie modyfikowanymi kartoflami i pszenicami oraz codziennym angażowaniem nas w spotkania z toksycznymi znajomymi pszczelarki. W tym codziennymi wielogodzinnymi z rodziną zaszczypawkowanych oprawców, których pszczelarka zapraszała codziennie, obiecując im jakieś terapie, mimo iż terapiami się nie zajmujemy, a nawet się nimi brzydzimy.
Kiedy usiłowaliśmy gości pszczelarki czegoś nauczyć, pokazując najpotrzebniejsze punkty akupunkturowe i pracę z własnym ciałem te zdemoralizowane głuptaski kłóciły się między sobą o maleńki słoiczek jakiegoś miodu z przed lat, którym niegdyś zostały obdarowane przez córkę. Córka kupiła dla rodziców reklamowany w internecie specyjał, o tajemniczej nazwie” miód manuka”. Miał być z roślin występującej tylko w Australii i Nowej Zelandii. Miał być rarytasem na wszystkie bolączki świata. Okazał się zlewkami różnych odpadów i wkrótce się porozwarstwiał.
Jedyne terapie, które tolerujemy
Jedyne terapie, które tolerujemy, a czasami także polecamy to autoterapie doktora Wojciecha Oczko, lekarza nadwornego trzech królów polskich: „ruch zastąpi każdy lek, a żaden lek nie zastąpi ruchu”. Naszymi terapeutami są więc: słońce, woda, powietrze, przestrzeń, las… i tylko tych terapeutów każdemu polecamy.
A propos miodów
Pszczelarka wyjaśniała, że nasze miody mają większą wartość, a to co przypisują tajemniczemu niby z manuki jest we wszystkich polskich miodach. Reklama czyni cuda, ale tylko na głuptaskach. My wolimy miody znad Wisły, z okolic Mięćwierza, Kazimierza, Janowca, gdzie rośnie ogrom wierzby, a potem mniszka, albo z kwitnących sadów jabłoniowych, klonów, malin… Wszystko dzikie, naturalne, zdrowe, uzdrawiające.
Oprawcy
Oprawcami nazywamy rodzinę zaszczypawkowanych, którzy przed laty zakazili nas włośnicą i do dziś zmagamy się ze skutkami tamtego zakażenia. Oni zaś chorują od czasu dobrowolnego zaszczypawkowania, a pszczelarka nazywała ich „zdrowo odżywiającymi się”, bo jadają mięso świń dzikich i chodowanych, oraz warzywa i zboża z własnych upraw. Protestowała, gdy mawialiśmy, że ich stan zdrowia wynika z ich sposobu odżywiania, tak jak nasz z naszego i każdy może swój stan zmienić zmieniając odżywianie. Odpuściła, kiedy rozchorowaliśmy się po przetworach z pomidorów, które zaszczypawkowani podobno sami wyhodowali. Jednakże nie nasze zachorowanie zrewolucjonizowało pogląd pszczelarki, lecz wyniki pomiarów zawartości azotynów, randapów i innych skażeń.
Przemysłowe przeciery pomidorowe miały do 300 mg trucizn w 100 gramach produktu, a te od zaszczypawkowanych ponad 1300, czyli pięć razy więcej. Fasola, którą nam żona przygotowała na drogę, a także pierniczki i miody pszczelarki nie zawierały trucizn (miernik wskazywał poniżej progu mierzalności 10 mg w 100 gramach produktu), a wszystko, czym zaszczypawkowane dzikojady usiłowały nas uraczyć zawierało skażeń nawet ponad 1800 mg w 100 gramach produktu, a niektóre nawet kilka tysięcy. Widząc te różnice pszczelarka wyszukała w odmętach Internety miernik skażeń i odtąd zachęca znajomych by kupowali mierniki. W jej rozumieniu świata posiadanie miernika ma być gwarantem zdrowia. Przy okazji odkryła sekret swoich zaszczypawkowanych przyjaciół, którzy przed laty zakazili mnie włośnicą. Ich własnoręcznie uprawiane warzywa są przesycone glifosatem z randapu, którym swoją ziemię własnoręcznie nasycali przez kilkadziesiąt lat, odkąd randap pojawił się na rynku. To, co wówczas tam uprawiali było na sprzedaż. Teraz tego kawałka ziemi już nie randapują, bo tam uprawiają dla siebie. Pozostałe ziemie randapują nadal.
Puenty nie będzie. Kto chce rozumie, kto nie rozumie temu krzyż na drogę.